sobota, 8 września 2012

Śmierć i żołnierz


Śmierć i żołnierz

         
           "Aequo pulsat pede." *
            Horacy
               

Puk puk.
Ciche, choć stanowcze pukanie wyrwało chłopaka z rozmyślań. Siedział sztywno, opierając się o białe poduszki, z dłońmi na prześcieradle przykrywającym nogi. Jego ruchy były powolne, ostrożne, aby nie pootwierać niedawno zaszytych ran. A także dlatego, że zwyczajnie nie miał w sobie nawet grama energii. Jego ciało, w wielu miejscach rozszarpane przez granat odłamkowy, trawiła gorączka od heroicznej, choć beznadziejnej walki z gangreną. Rokowania lekarzy były co prawda niejasne, wymijające, lecz współczujące spojrzenia pielęgniarek jednoznaczne. Umierał. Tak po prostu, bezsensownie, niesprawiedliwie. To, że miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, nie miało najmniejszego znaczenia.
Patrzył nieruchomo w jedyne w pomieszczeniu okno na świat, który przestał go obchodzić. Było mu wszystko jedno, czy zostanie zrównany z ziemią przez codzienne bombardowania, czy tylko częściowo zniszczony. Czy może w ogóle przestanie istnieć…
Jego błękitne oczy nie miały już w sobie nic z dawnego blasku, iskra radości została brutalnie zduszona przez cierpienie i okrucieństwa wojny. A także przez upadek wspaniałych idei, wzniosłych ambicji; przez widok krwi, członków oderwanych od ciała, masek powykrzywianych przerażeniem oraz skrajnym okrucieństwem; przez śmierć wiary w ludzkość i dobro. Wojna zabrała wszystko z tych oczu, całe życie, pozostawiła tylko ziejącą apatię, obojętność i nieskończoną pustkę. Jak u kukły.
 Pogoda była pochmurna, chłodna, ponura. Jakże adekwatna do zatrutej duszy żołnierza! Deszcz zaczął już pracowicie malować nieregularne plamki i kreski na szybie, bębniąc przy tym głośno. Pomalowane łuszczącą się już i przyszarzałą białą farbą drzwi, otworzyły się powoli, z ledwie dosłyszalnym skrzypnięciem.  
- Czekałem na ciebie – powiedział spokojnie chłopak, nie odrywając wzroku od szyby. Mimo, że był to jeden z bardzo niewielu dni, w których czuł się zaledwie odrobinę lepiej, jego głos był pewny, silny i czysty. Nikt by nie zgadł, że należy do osoby, którą można by okrutnie określić jako „żywy jeszcze trup”.
Gość – około trzydziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w długi, szary prochowiec - podszedł do łóżka szpitalnego i spojrzał ciekawie na młodzieńca. Jego prawie że czarne tęczówki i równie ciemne, nienagannie ułożone włosy, kontrastowały z bladą cerą, która wydawała się wręcz przeźroczysta.
- Oh? Nie obawiasz się mnie? – Przybysz uniósł brew. Jego głos był cichy, jakby przytłumiony, lecz wyraźny.
Młodzieniec spojrzał mu prosto w oczy i uśmiechnął się lekko, bez cienia wesołości. 
- Już powiedziałem. Spodziewałem się ciebie – wyjaśnił.
- To odwaga, czy rezygnacja przemawia przez ciebie, Wilhelmie Eduardzie Mülerze?
Żołnierz, nawet jeśli był zaskoczony, że usłyszał z ust przybysza swoje drugie, z rzadka używane imię, nie okazał tego. Przekrzywił zabandażowaną głowę i zastanowił przez chwilę, wbijając wzrok w śnieżnobiałą ścianę, jakby szukając na niej odpowiedzi.  
- Oswojenie się – rzekł w końcu obojętnym tonem, wzruszając ramionami. - Codziennie widziałem, jak umierali moi towarzysze. Czułem twoją obecność w każdej chwili, spędzonej na polu bitwy. W każdym okopie, na warcie, w każdej wystrzelonej kuli; dzień w dzień, bez przerwy. To wszystko było jak koszmar, równie straszliwy, co nierzeczywisty. Jedyne, co było tam pewne, to właśnie ty. Śmierć.
Śmierć uniósł wysoko brwi w wyrazie najwyższego zdumienia.
- Niesamowite… - wyszeptał, wpatrując się w chłopaka.
- Co?
- Istnieją dwa rodzaje ludzi. Pierwsi pogodzeni są z tym, że umierają. Gdy po nich przychodzę, są niecierpliwi, myślą tylko o tym, aby było już po wszystkim. Zamiast wykorzystać swoje ostatnie chwile, żegnają się z życiem, zanim tak naprawdę zakończy. – Blady mężczyzna pokiwał głową zwyczajem ojców, którzy z pobłażaniem patrzą na wybryki swoich niesfornych dzieci. - Drudzy natomiast to ludzie, którzy kurczowo trzymają się resztek życia, wstrzymują ostatni oddech, jakby to miało mnie powstrzymać. Płaczą i wiją się, zalewają łzami, jakby miał to być koniec świata. A to przecież tylko ich życie! Świat pójdzie dalej, jak gdyby nigdy nic. – Śmierć zachichotał, zupełnie jakby przed chwilą opowiedział świetny dowcip. Zaraz jednak opanował się, choć cień uśmiechu wciąż igrał na jego wargach. Podrapał się po brodzie i, celując palcem wskazującym w Wilhelma, stwierdził: - Ty natomiast nie należysz do żadnej z tych grup. Dlaczego?
-Jesteś zawiedziony? – Chłopak skrzywił się nieznacznie.
- Wręcz przeciwnie!  To niesamowicie interesujące! – Śmierć wyraźnie się ożywił. Przypominał tym podnieconego nowym odkryciem naukowca, badającego nieznane dotąd gatunki zwierząt.
Co za absurdalna sytuacja, pomyślał Wilhelm. Nie wiedział, czy działo się to na jawie, czy we śnie. Zresztą, było mu wszystko jedno. Był już tak bardzo zmęczony…

***
- Wilhelmie, co robiłeś przed wojną?
Śmierć siedział na krześle przy łóżku Wilhelma. W zrelaksowanej pozycji, ze skrzyżowanymi w kostkach nogami, wyglądał jak osoba, która przyszła do starego znajomego na herbatkę i luźną pogawędkę. Kontrast między nim, a siedzącym sztywno żołnierzem który bardziej przypominał posąg, niż istotę ludzką, był niesamowity.    
- Miałem dobre życie – zaczął chłopak swoim zwyczajnym, mocnym lecz spokojnym głosem. - Żona, z którą jestem od trzech lat i którą kocham bardziej, niż cokolwiek na świecie; cudowna córeczka, iskierka czystej radości. Gdyby nie ta wojna… Wiesz, nie ma nic bardziej tragicznego, niż walka w imię czegoś, w co się nie wierzy. Patrzyłem, jak młodzi ludzie, zamiast układać sobie życie, chodzić do szkoły i ubiegać się o względy ukochanej kobiety, ginęli za tak zwaną „sprawę”, w imię „wyższego dobra”, dla przyszłych narodów. – Żołnierz nieznacznie podniósł głos. - A to wszystko pieprzenie, bełkot nieudolnych polityków będących w zmowie z koncernami sprzedającymi broń albo tych aż za bardzo ambitnych, aż do granic absurdu. Zamiast być przyszłością i nadzieją, staliśmy się niczym więcej, jak mięsem armatnim. Nie byliśmy ludźmi i nie myśleliśmy, jak ludzie. Stanowiliśmy naczynia gniewu i nienawiści. Przede wszystkim nienawiści. Na wszystko. Na swoją popieprzoną powinność, na to, gdzie byliśmy i jak wyglądało nasze życie tam, na froncie. A przede wszystkim nienawidziliśmy naszych wrogów. Tak bardzo chcieliśmy ich nienawidzić!
- Dlaczego? Oni przecież również dostali rozkazy, zupełnie, jak wy.
Pytanie zawisło w powietrzu na dłuższą chwilę, zmieszało się z ciężką i złowróżbną ciszą, tak charakterystyczną dla szpitali; tą, do której należało nieustanne rzężenie, kaszlnięcia i słabe jęki bólu, na które już nikt nie zwracał uwagi.
- Właśnie dlatego tak bardzo staraliśmy się widzieć w nich kogoś gorszego. – Żołnierz zgarbił się nieznacznie, jakby właśnie przyjął na barki niewidzialny ciężar. -  A raczej coś gorszego. Codziennie, niczym modlitwę, powtarzaliśmy sobie, że to nie są ludzie, że nie są tacy, jak my, że to jakiś gorszy gatunek. Jaki? Nie wiedzieliśmy. Ale na pewno groźny, niebezpieczny, taki, którego trzeba wyrżnąć. Bez zastanowienia, bez pardonu.
- Skutkowała? Ta wasza… modlitwa?
- Tylko częściowo. Aż do momentu, gdy w bezpośrednim starciu skończyły mi się naboje i rzuciłem się na jednego z tych „Innych”. Zmasakrowałem mu twarz kolbą od karabinu, roztrzaskałem kości twarzy, zachlapałem krwią wszystko dookoła – swoje usta, oczy, mundur, jego pierś i zdjęcie, które wysunęło mu się z kieszeni. Pamiętam to jak dziś… - Młodzieniec przycisnął drżące dłonie do oczu, rozpaczliwie zaczerpnął powietrza, po czym położył je z powrotem na prześcieradle, wpatrując się w nie intensywnie. -  Z wahaniem podniosłem je i wytarłem kciukiem. Patrzyły na mnie trzy uśmiechnięte twarze – młodej, uroczej kobiety, kilkuletniego chłopczyka z niesforną czupryną jasnych włosów oraz przystojnego mężczyzny o radosnych oczach, mniej więcej w moim wieku. Spojrzałem na szkarłatną, bezkształtną masę pode mną, zerwałem się na równe nogi, chwiejnie odszedłem kilka kroków i zwymiotowałem na własne buty. Wstrząsnął mną szloch, oczy zaszły łzami, zacząłem dygotać, jak w febrze. Opanowała mnie histeria, której nie mogłem pokonać. To był mój koniec jako człowieka.
Śmierć zamilkł, zaciskając wargi tak, że stały się cienką kreską. Wpatrywał się intensywnie w niezwykłego żołnierza, przetrawiając jego słowa. W końcu westchnął ciężko, jakby rozczarowany.
- A więc dlatego nie boisz się śmierci? Bo na nią zasługujesz? Uważasz, że nie ma już tego, co wy, ludzie wprost uwielbiacie, czyli nadziei? – Pokręcił głową ze smutkiem. – A więc to jednak rezygnacja… Nie wyróżniasz się jednak, jesteś jak inni.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem wyjątkowy. To ty chciałeś mnie widzieć jako interesujący obiekt. Jednak mylisz się, co do nadziei. Myślę, że jest coś, co mogłoby mi przywrócić człowieczeństwo.
- Oh? Co to takiego?
- Moja rodzina. Gdybym do nich wrócił… Zresztą, nieważne. I tak nie doczekam poranka.
- Jesteś pewien?  - Śmierć przekrzywił lekko głowę.
- A nie po to tu-
Głos urwał się niczym ucięty nożem. Wydawało się, że w jednej chwili cała, i tak już trupio blada, twarz żołnierza straciła resztki kolorytu; skurczył się w sobie, a młodą, chłopięcą wręcz, rysy wykrzywił grymas bólu. Dygocącą dłonią odchylił delikatnie prześcieradło, by ukazać szkarłatną plamę, leniwie przesiąkającą kolejne warstwy bandaży. Mdlący smród krwi pomieszanej z ropą podrażnił nozdrza młodziana, choć ten ledwie to zarejestrował. Jego zmysły jakby poddały się, skapitulowały, nie chcąc być świadkiem ostatnich chwil życia. Miały już dość bólu; tego cholernego, bezustannego bólu, czasem jedynie przytępionego morfiną.
Śmierć uśmiechnął się łobuzersko.
-  Wiesz, wbrew temu, co niektórzy mówią, miewam swoje kaprysy. Tak, wiem, Danse macabre i inne chwytliwe hasła… Uwielbiacie mnie widzieć jako istotę najwyższą, siłę okrutną, lecz sprawiedliwą, która zabiera zarówno biednych, jak i bogatych, szlachetnych i łotrów. – Teraz już śmiał się na całe gardło.
Chłopak rzucił przelotne spojrzenie w stronę gościa, po czym od razu spuścił głowę i przymknął niesamowicie ciężkie powieki. Nie, nie chciał dopuścić do siebie tej iskierki złudnej nadziei, która właśnie została rozbudzona przez słowa Śmierci.
                Tymczasem mężczyzna z prochowcu wstał, prężnym krokiem podszedł do drzwi, otworzył je i już miał wyjść, gdy zatrzymał się w progu.
                - Dzięki za szalenie interesującą pogawędkę. A teraz wracaj do żony i dziecka. Do zobaczenia innym razem, Wilhelmie Eduardzie Mülerze.
                Jego śmiech, odbijający się od ścian wąskiego, szpitalnego korytarza, oraz stukot butów na twardej podeszwie, było jeszcze słuchać przez kilkanaście sekund.



*  ”Śmierć puka jednako”

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz