sobota, 8 września 2012

Śmierć i żołnierz


Śmierć i żołnierz

         
           "Aequo pulsat pede." *
            Horacy
               

Puk puk.
Ciche, choć stanowcze pukanie wyrwało chłopaka z rozmyślań. Siedział sztywno, opierając się o białe poduszki, z dłońmi na prześcieradle przykrywającym nogi. Jego ruchy były powolne, ostrożne, aby nie pootwierać niedawno zaszytych ran. A także dlatego, że zwyczajnie nie miał w sobie nawet grama energii. Jego ciało, w wielu miejscach rozszarpane przez granat odłamkowy, trawiła gorączka od heroicznej, choć beznadziejnej walki z gangreną. Rokowania lekarzy były co prawda niejasne, wymijające, lecz współczujące spojrzenia pielęgniarek jednoznaczne. Umierał. Tak po prostu, bezsensownie, niesprawiedliwie. To, że miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, nie miało najmniejszego znaczenia.
Patrzył nieruchomo w jedyne w pomieszczeniu okno na świat, który przestał go obchodzić. Było mu wszystko jedno, czy zostanie zrównany z ziemią przez codzienne bombardowania, czy tylko częściowo zniszczony. Czy może w ogóle przestanie istnieć…
Jego błękitne oczy nie miały już w sobie nic z dawnego blasku, iskra radości została brutalnie zduszona przez cierpienie i okrucieństwa wojny. A także przez upadek wspaniałych idei, wzniosłych ambicji; przez widok krwi, członków oderwanych od ciała, masek powykrzywianych przerażeniem oraz skrajnym okrucieństwem; przez śmierć wiary w ludzkość i dobro. Wojna zabrała wszystko z tych oczu, całe życie, pozostawiła tylko ziejącą apatię, obojętność i nieskończoną pustkę. Jak u kukły.
 Pogoda była pochmurna, chłodna, ponura. Jakże adekwatna do zatrutej duszy żołnierza! Deszcz zaczął już pracowicie malować nieregularne plamki i kreski na szybie, bębniąc przy tym głośno. Pomalowane łuszczącą się już i przyszarzałą białą farbą drzwi, otworzyły się powoli, z ledwie dosłyszalnym skrzypnięciem.  
- Czekałem na ciebie – powiedział spokojnie chłopak, nie odrywając wzroku od szyby. Mimo, że był to jeden z bardzo niewielu dni, w których czuł się zaledwie odrobinę lepiej, jego głos był pewny, silny i czysty. Nikt by nie zgadł, że należy do osoby, którą można by okrutnie określić jako „żywy jeszcze trup”.
Gość – około trzydziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w długi, szary prochowiec - podszedł do łóżka szpitalnego i spojrzał ciekawie na młodzieńca. Jego prawie że czarne tęczówki i równie ciemne, nienagannie ułożone włosy, kontrastowały z bladą cerą, która wydawała się wręcz przeźroczysta.
- Oh? Nie obawiasz się mnie? – Przybysz uniósł brew. Jego głos był cichy, jakby przytłumiony, lecz wyraźny.
Młodzieniec spojrzał mu prosto w oczy i uśmiechnął się lekko, bez cienia wesołości. 
- Już powiedziałem. Spodziewałem się ciebie – wyjaśnił.
- To odwaga, czy rezygnacja przemawia przez ciebie, Wilhelmie Eduardzie Mülerze?
Żołnierz, nawet jeśli był zaskoczony, że usłyszał z ust przybysza swoje drugie, z rzadka używane imię, nie okazał tego. Przekrzywił zabandażowaną głowę i zastanowił przez chwilę, wbijając wzrok w śnieżnobiałą ścianę, jakby szukając na niej odpowiedzi.  
- Oswojenie się – rzekł w końcu obojętnym tonem, wzruszając ramionami. - Codziennie widziałem, jak umierali moi towarzysze. Czułem twoją obecność w każdej chwili, spędzonej na polu bitwy. W każdym okopie, na warcie, w każdej wystrzelonej kuli; dzień w dzień, bez przerwy. To wszystko było jak koszmar, równie straszliwy, co nierzeczywisty. Jedyne, co było tam pewne, to właśnie ty. Śmierć.
Śmierć uniósł wysoko brwi w wyrazie najwyższego zdumienia.
- Niesamowite… - wyszeptał, wpatrując się w chłopaka.
- Co?
- Istnieją dwa rodzaje ludzi. Pierwsi pogodzeni są z tym, że umierają. Gdy po nich przychodzę, są niecierpliwi, myślą tylko o tym, aby było już po wszystkim. Zamiast wykorzystać swoje ostatnie chwile, żegnają się z życiem, zanim tak naprawdę zakończy. – Blady mężczyzna pokiwał głową zwyczajem ojców, którzy z pobłażaniem patrzą na wybryki swoich niesfornych dzieci. - Drudzy natomiast to ludzie, którzy kurczowo trzymają się resztek życia, wstrzymują ostatni oddech, jakby to miało mnie powstrzymać. Płaczą i wiją się, zalewają łzami, jakby miał to być koniec świata. A to przecież tylko ich życie! Świat pójdzie dalej, jak gdyby nigdy nic. – Śmierć zachichotał, zupełnie jakby przed chwilą opowiedział świetny dowcip. Zaraz jednak opanował się, choć cień uśmiechu wciąż igrał na jego wargach. Podrapał się po brodzie i, celując palcem wskazującym w Wilhelma, stwierdził: - Ty natomiast nie należysz do żadnej z tych grup. Dlaczego?
-Jesteś zawiedziony? – Chłopak skrzywił się nieznacznie.
- Wręcz przeciwnie!  To niesamowicie interesujące! – Śmierć wyraźnie się ożywił. Przypominał tym podnieconego nowym odkryciem naukowca, badającego nieznane dotąd gatunki zwierząt.
Co za absurdalna sytuacja, pomyślał Wilhelm. Nie wiedział, czy działo się to na jawie, czy we śnie. Zresztą, było mu wszystko jedno. Był już tak bardzo zmęczony…

***
- Wilhelmie, co robiłeś przed wojną?
Śmierć siedział na krześle przy łóżku Wilhelma. W zrelaksowanej pozycji, ze skrzyżowanymi w kostkach nogami, wyglądał jak osoba, która przyszła do starego znajomego na herbatkę i luźną pogawędkę. Kontrast między nim, a siedzącym sztywno żołnierzem który bardziej przypominał posąg, niż istotę ludzką, był niesamowity.    
- Miałem dobre życie – zaczął chłopak swoim zwyczajnym, mocnym lecz spokojnym głosem. - Żona, z którą jestem od trzech lat i którą kocham bardziej, niż cokolwiek na świecie; cudowna córeczka, iskierka czystej radości. Gdyby nie ta wojna… Wiesz, nie ma nic bardziej tragicznego, niż walka w imię czegoś, w co się nie wierzy. Patrzyłem, jak młodzi ludzie, zamiast układać sobie życie, chodzić do szkoły i ubiegać się o względy ukochanej kobiety, ginęli za tak zwaną „sprawę”, w imię „wyższego dobra”, dla przyszłych narodów. – Żołnierz nieznacznie podniósł głos. - A to wszystko pieprzenie, bełkot nieudolnych polityków będących w zmowie z koncernami sprzedającymi broń albo tych aż za bardzo ambitnych, aż do granic absurdu. Zamiast być przyszłością i nadzieją, staliśmy się niczym więcej, jak mięsem armatnim. Nie byliśmy ludźmi i nie myśleliśmy, jak ludzie. Stanowiliśmy naczynia gniewu i nienawiści. Przede wszystkim nienawiści. Na wszystko. Na swoją popieprzoną powinność, na to, gdzie byliśmy i jak wyglądało nasze życie tam, na froncie. A przede wszystkim nienawidziliśmy naszych wrogów. Tak bardzo chcieliśmy ich nienawidzić!
- Dlaczego? Oni przecież również dostali rozkazy, zupełnie, jak wy.
Pytanie zawisło w powietrzu na dłuższą chwilę, zmieszało się z ciężką i złowróżbną ciszą, tak charakterystyczną dla szpitali; tą, do której należało nieustanne rzężenie, kaszlnięcia i słabe jęki bólu, na które już nikt nie zwracał uwagi.
- Właśnie dlatego tak bardzo staraliśmy się widzieć w nich kogoś gorszego. – Żołnierz zgarbił się nieznacznie, jakby właśnie przyjął na barki niewidzialny ciężar. -  A raczej coś gorszego. Codziennie, niczym modlitwę, powtarzaliśmy sobie, że to nie są ludzie, że nie są tacy, jak my, że to jakiś gorszy gatunek. Jaki? Nie wiedzieliśmy. Ale na pewno groźny, niebezpieczny, taki, którego trzeba wyrżnąć. Bez zastanowienia, bez pardonu.
- Skutkowała? Ta wasza… modlitwa?
- Tylko częściowo. Aż do momentu, gdy w bezpośrednim starciu skończyły mi się naboje i rzuciłem się na jednego z tych „Innych”. Zmasakrowałem mu twarz kolbą od karabinu, roztrzaskałem kości twarzy, zachlapałem krwią wszystko dookoła – swoje usta, oczy, mundur, jego pierś i zdjęcie, które wysunęło mu się z kieszeni. Pamiętam to jak dziś… - Młodzieniec przycisnął drżące dłonie do oczu, rozpaczliwie zaczerpnął powietrza, po czym położył je z powrotem na prześcieradle, wpatrując się w nie intensywnie. -  Z wahaniem podniosłem je i wytarłem kciukiem. Patrzyły na mnie trzy uśmiechnięte twarze – młodej, uroczej kobiety, kilkuletniego chłopczyka z niesforną czupryną jasnych włosów oraz przystojnego mężczyzny o radosnych oczach, mniej więcej w moim wieku. Spojrzałem na szkarłatną, bezkształtną masę pode mną, zerwałem się na równe nogi, chwiejnie odszedłem kilka kroków i zwymiotowałem na własne buty. Wstrząsnął mną szloch, oczy zaszły łzami, zacząłem dygotać, jak w febrze. Opanowała mnie histeria, której nie mogłem pokonać. To był mój koniec jako człowieka.
Śmierć zamilkł, zaciskając wargi tak, że stały się cienką kreską. Wpatrywał się intensywnie w niezwykłego żołnierza, przetrawiając jego słowa. W końcu westchnął ciężko, jakby rozczarowany.
- A więc dlatego nie boisz się śmierci? Bo na nią zasługujesz? Uważasz, że nie ma już tego, co wy, ludzie wprost uwielbiacie, czyli nadziei? – Pokręcił głową ze smutkiem. – A więc to jednak rezygnacja… Nie wyróżniasz się jednak, jesteś jak inni.
- Nigdy nie twierdziłem, że jestem wyjątkowy. To ty chciałeś mnie widzieć jako interesujący obiekt. Jednak mylisz się, co do nadziei. Myślę, że jest coś, co mogłoby mi przywrócić człowieczeństwo.
- Oh? Co to takiego?
- Moja rodzina. Gdybym do nich wrócił… Zresztą, nieważne. I tak nie doczekam poranka.
- Jesteś pewien?  - Śmierć przekrzywił lekko głowę.
- A nie po to tu-
Głos urwał się niczym ucięty nożem. Wydawało się, że w jednej chwili cała, i tak już trupio blada, twarz żołnierza straciła resztki kolorytu; skurczył się w sobie, a młodą, chłopięcą wręcz, rysy wykrzywił grymas bólu. Dygocącą dłonią odchylił delikatnie prześcieradło, by ukazać szkarłatną plamę, leniwie przesiąkającą kolejne warstwy bandaży. Mdlący smród krwi pomieszanej z ropą podrażnił nozdrza młodziana, choć ten ledwie to zarejestrował. Jego zmysły jakby poddały się, skapitulowały, nie chcąc być świadkiem ostatnich chwil życia. Miały już dość bólu; tego cholernego, bezustannego bólu, czasem jedynie przytępionego morfiną.
Śmierć uśmiechnął się łobuzersko.
-  Wiesz, wbrew temu, co niektórzy mówią, miewam swoje kaprysy. Tak, wiem, Danse macabre i inne chwytliwe hasła… Uwielbiacie mnie widzieć jako istotę najwyższą, siłę okrutną, lecz sprawiedliwą, która zabiera zarówno biednych, jak i bogatych, szlachetnych i łotrów. – Teraz już śmiał się na całe gardło.
Chłopak rzucił przelotne spojrzenie w stronę gościa, po czym od razu spuścił głowę i przymknął niesamowicie ciężkie powieki. Nie, nie chciał dopuścić do siebie tej iskierki złudnej nadziei, która właśnie została rozbudzona przez słowa Śmierci.
                Tymczasem mężczyzna z prochowcu wstał, prężnym krokiem podszedł do drzwi, otworzył je i już miał wyjść, gdy zatrzymał się w progu.
                - Dzięki za szalenie interesującą pogawędkę. A teraz wracaj do żony i dziecka. Do zobaczenia innym razem, Wilhelmie Eduardzie Mülerze.
                Jego śmiech, odbijający się od ścian wąskiego, szpitalnego korytarza, oraz stukot butów na twardej podeszwie, było jeszcze słuchać przez kilkanaście sekund.



*  ”Śmierć puka jednako”

środa, 8 sierpnia 2012

Ta pierwsza.



Ta pierwsza


 Mów: Zostało mi objawione, że pewna grupa dżinów przysłuchiwała się, i wtedy powiedzieli: Zaprawdę, słyszeliśmy cudowny Koran, który prowadzi ku prawości; więc uwierzyliśmy w niego
i nie będziemy dodawać nikogo za współtowarzysza naszemu Panu”
Koran, 72:1-2


„Są wśród nas poddani całkowicie Bogu i są wśród nas zbuntowani. A ten, kto się poddał całkowicie – wybrał sobie drogę prawości;
Zaś ci zbuntowani – są drewnem dla Gehenny.”
Koran, 72:14-15


***

            - Dziadku, dziadku! - zapiszczała dziesięcioletnia dziewczynka.
            - Nie mów do mnie per „dziadku”, tyle razy ci mówiłem. Mam dopiero 50 lat i całe mnóstwo energii – burknął mężczyzna i dźgnął patykiem ognisko, wzniecając snop iskier. Te uleciały w górę, pełne radości, by po chwili zgasnąć, pochłonięte przez mrok.
            - Dobrze, Dante…
            Uśmiechnął się szeroko, pozbywając się tym samym udawanej złości, i szorstką dłonią zmierzwił nierówno ostrzyżoną czuprynę małej towarzyszki. Kilka tygodni temu znalazł ją na pustyni; była sama, wystraszona, na skraju wycieńczenia. Aż trudno uwierzyć, że to ta sama osóbka. Teraz zachichota z uciechy i zaszczebiotała:
            - Dante, opowiesz mi bajkę? Proszę…
            Para wielkich, niebieskich oczu wpatrywała się w mężczyznę z przejęciem. Każdy uległby ich urokowi, opowiadając nie jedną, lecz nawet kilka historii. Ale nie Dante.
            - Nie ma mowy, dopiero co wysłuchałaś jednej – odpowiedział szorstkim, głębokim głosem, startym przez czas i suche powietrze pustyni.
            - Ale… - Małe czółko zmarszczyło się w grymasie rozczarowania, a także z wysiłku, który zawsze towarzyszył dziewczynce podczas szukania przekonujących argumentów. – No to… - Jej oblicze rozjaśniło się nagle. - Opowiedz tę jutrzejszą, będziesz miał z głowy.
            Dante podrapał się z chrzęstem po trzydniowym zaroście, udając głęboko zamyślonego.
            - I nie będziesz mnie męczyła niekończącymi się pytaniami?
             Energicznie potrząsnęła głową.
            - A prośbami o kolejne historie?
            Powtórzyła gest z jeszcze większym zapałem.
            - Zgoda.
            Dziewczynka zaprezentowała w uśmiechu większość swego wyszczerbionego uzębienia i opatuliła się wygodniej wełnianym kocem. Noce na pustyni były zimne, a wydawały się jeszcze gorsze w porównaniu ze spiekotą dnia. Nawet konie jakby częściej przytupywały, rżąc przy tym cicho.
            Dante podłożył chrustu do ogniska i wrócił czym prędzej na swoje miejsce. Oparł się wygodnie na siodle, upewnił się, że szabla jest w zasięgu ręki, założył ręce za głowę i przez chwilę zastanawiał się, o czym opowiedzieć dziewczynce. Ciszę zakłócał jedynie żarłoczny ogień, który szumiąc i trzaskając pożerał zachłannie gałęzie.
            - Słyszałaś kiedyś o dżinnach? – zapytał w końcu cicho, tajemniczo.
            - Pewnie! – ożywiła się. - Ja bardzo dużo wiem. Dżinny to duchy pustyni, które mają dużo różnych mocy. Mogą się zmieniać w człowieka, wilka, skorpiona i węża. Ale nie lubią ludzi i często napadają na karawany. I wyobraź sobie, że oni tych ludzi porywają i pożerają! – Dziewczynka niespokojnie rozejrzała się dookoła, otwierając oczy tak szeroko, że przypominały spodki. Jakby to miało pomóc w dostrzeżeniu niebezpieczeństwa.
            - Nie martw się, nie porywają tak młodych dam – zapewnił ją.
            - Naprawdę? – Przysunęła się do niego.
            - Naprawdę – odrzekł ze śmiertelną powagą. – Poza tym, są również dobre dżinny, które chętnie pomagają ludziom.
            - Tak, jak Ty pomogłeś mnie?
            - Na przykład.
            - I nigdy mnie nie porzucisz, prawda? Nie zrobisz tak, jak… ona.
            Jej głos w jednej chwili stał się cichy, drżący. Dante spojrzał na jej skuloną, drobną sylwetkę. Kurczowo zaciskała dłonie na krawędzi koca. Nie widział oczu, zasłaniała je krzywo przycięta grzywka. Płakała?
            - Oczywiście, że nie – powiedział kojąco. Chciał wyciągnąć do niej rękę, jednak dziewczynka w jednej chwili wyskoczyła ze swojego wełnianego kokonu i przylgnęła do jego ręki, objęła jego silne ramię swymi chudziutkimi jak patyki rączkami, jakby przytulała pluszowego misia. Dante spojrzał na nią z góry, odchylił swój koc i przygarnął do siebie, dzieląc się swym ciepłem. Jak ojciec, którym nigdy nie został.
I wtedy coś w nim pękło. Uczucia i emocje, które skrywał głęboko w swoim jestestwie, uwolniły się i wypełniły go po brzegi; mieszanina smutku i radości, ciepło w sercu i przejmujący chłód, a nade wszystko – ta dobrze już mu znana melancholia i tęsknota. Za kimś, kto był tylko mglistym wspomnieniem, bolesnym i słodkim zarazem, rzeczywistym i nierzeczywistym, jawą i snem. Kimś, kto go uratował i zniszczył.
- Opowiedzieć Ci historię, która wydarzyła się naprawdę? – wyszeptał.
Dziewczynka uniosła wzrok i popatrzyła na niego poważnie. Nie miała zaczerwienionych oczu, nie płakała.
- Pewnie.
- Ale jest trochę smutna…
- To nic. Jestem już duża.
Bezwiednie uniósł kąciki ust , po czym powędrował wzrokiem gdzieś w dal, poza  panujący dookoła mrok pustyni, gdzieś w inne miejsce i czas.
- Opowiem ci historię o pewnym złodzieju…
Jego glos był spokojny, delikatny, jakby opowiadał jakąś wielką tajemnicę; pielęgnowaną i bliską jego sercu. Pustynia pogrążona była w ciszy. Spała. Albo słuchała uważnie i obserwowała dwie postacie, siedzące razem przy małym ognisku, z których jedna poruszała ustami, a druga wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w tańczące płomienie.

***

To miała być prosta robota. Znaleźć opuszczoną rezydencję w jednej z okolicznych oaz, zabrać wszystko, co wartościowe i zniknąć, po prostu rozpłynąć się w powietrzu, nie pozostawiając śladów. Dla umiejętnego złodzieja nie było nic prostszego pod tym bezlitosnym słońcem, szczególnie jeśli złodziej ten był młody, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat i zdążył już osiągnąć niemal mistrzostwo w swym fachu. Rówieśnicy patrzyli na niego z szacunkiem i uwielbieniem, starsi z niezbyt dobrze ukrywaną zazdrością, a kobiety z pełnym chciwości pożądaniem. Krążyły nawet plotki o jego boskich wręcz w swej zręczności dłoniach. Pogłoskom tym nie przeszkadzał nawet fakt, że mężczyzna ani razu nie uległ pokusie, przepełniony pogardą dla uwodzicielek. Ponieważ, mimo wszystko, wierzył w miłość. Czystą, nieskażoną, romantyczną i ponad wszystko piękną miłość.
Wszystko szło zgodnie z planem, lecz złodziej, pomimo całej swojej przenikliwości, nie mógł przewidzieć jednego. Chorej zazdrości, która, z właściwą sobie nieprzewidywalnością i gwałtownością, zadała cios. Nie w plecy, lecz w ramię, które teraz pulsowało paraliżującym bólem i krwią.
- No proszę, legendarny Dante krwawi jak każdy inny człowiek. – Szpakowaty mężczyzna z przetłuszczonymi włosami i śmierdzącym oddechem, ryknął śmiechem i wbił sztylet głębiej.
Dante zacisnął zęby tak mocno, że miał wrażenie, że za chwilę popękają i mierzył napastnika nienawistnym spojrzeniem.
- Kto? – zapytał niskim, ochrypłym od wściekłości głosem.
Tamten zbliżył twarz do młodej twarzy złodzieja i powiedział z lodowatym uśmiechem:
- Pozdrowienia od braciszka.
Oczy Dantego rozszerzyły się z zaskoczenia oraz przede wszystkim nieopanowanej złości. Poczuł, jak ostrze wysuwa się z jego rany, wysyłając kolejne fale bólu do jego ciała, a potem… Potem czas gwałtownie przyspieszył. Złodziej kopniakiem posłał szpakowatego na przeciwległą ścianę, łamiąc mu przy okazji kilka żeber, wyszarpnął jedną rękę z uchwytu masywnego bandyty, jednym płynnym ruchem dobył swojej szabli, przeszedł w obrót, podrzynając gardło temu, który trzymał jego drugą rękę. Wylądował na ugiętych nogach, odbił się i z impetem wbił ostrze między żebra  temu grubemu, na którego twarzy wciąż malowała się dezorientacja. Takie samo zaskoczenie zastygło na jego twarzy, gdy upadł na ziemię, wzniecając tuman kurzu. Wszystko to trwało nie więcej niż pięć uderzeń serca.
Dante zrobił to, w czym był mistrzem. Ulotnił się. Choć tym razem pozostawił po sobie małe, szkarłatne ślady.  

***

Ocknął się nagle, niespodziewanie i z uczuciem niewyobrażalnego pragnienia; wydawało mu się, jakby w całym swoim życiu nie miał nawet kropli wody w ustach. Po chwili przyszło gorąco; wszechobecne, lepkie, wręcz namacalne. Jak wąż wchodziło pod koszulę, spodnie, w buty i kąsało, kąsało boleśnie każdą komórkę jego ciała. Próbował przełknąć ślinę. Nie zdołał, nie miał ani grama śliny w ustach, a gardło było tak suche, że przypominało papier ścierny.
Zrozumienie przyszło powoli, nieśmiało. Najpierw dalsze wspomnienia - opuszczona rezydencja i walka; następnie te nowsze - niekończąca się wędrówka przez pustynię. Słońce i piach, piach i słońce. Pragnienie i gorąco, gorąco i pragnienie.
Nadludzkim wysiłkiem przetoczył się na plecy; przytępione zmysły ledwie zarejestrowały ból świeżej rany. Dante miał wrażenie, że za chwilę oczy zagotują się i wypłyną spod powiek. Nagle padł na niego cień, który jednak równie szybko zniknął. Sęp. Wspólnik śmierci. Ona zabierała ducha, a on to, co pozostało – jeszcze ciepłe ścierwo.
- Niedoczekanie twoje, sukinsynu – zacharczał Dante, uśmiechając się krzywo, paskudnie, bez grama wesołości.
Wśród postękiwań i spazmatycznych oddechów, wstał. Horyzont kołysał się na boki, piasek pod stopami to przybliżał się, to oddalał.
Boże, daj mi siłę!
Jednak Bóg nie dał mu siły. Mężczyzna postąpił kilka kroków i padł, pochłonięty przez ciemność.

***

            Przenikliwe wycie przeszyło jego umysł. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w czarną sylwetkę wilka, biegnącego w jego stronę w wyszczerzonymi kłami. Księżyc sprawił, że świat był przedzielony na pół, srebrzysty na dole, czarny u góry.
Wilk! Pieprzony wilk! Tutaj!?
To sen. To musi być sen…
Dante przymknął powieki. Gdy je otworzył, nie widział już zagrożenia. Przetarł oczy, uniósł się na łokciach i rozejrzał dookoła. Nic, tylko on i pustynia. A także księżyc, beznamiętnie patrzący na niego z góry.
Nagle poczuł, że coś delikatnie dotyka jego policzka; coś ulotnego, ciepłego. Lecz gdy odwrócił się, by poznać źródło tego wrażenia, zobaczył przed sobą chmurę dymu; szary, kłębiasty obłok, który natychmiast oddalił się na odległość kilku kroków.
Obudź się, Dante, obudź do cholery!
Mgła zaczęła przybierać konkretny kształt, z każdą chwilą była coraz bardziej materialna. W końcu rozwiała się, ukazując kobietę. Nagą,  o gładkiej skórze, połyskującej w księżycowym blasku. Miała nienaturalnie duże oczy w kształcie migdałów, skryte w cieniu rzucanym przez długie rzęsy. Jej długie włosy o barwie kobaltu okrywały szczupłe ramiona i plecy niczym błyszczący płaszcz. Była najpiękniejszą istotą, jaką złodziej kiedykolwiek widział.
Nie, to nie sen. Ja po prostu umarłem, zdążył pomyśleć Dante, zanim rzeczywistość znów stała się jednym z odległych światów.
             

***

            Zrodziła się u zarania dziejów; wtedy, gdy ziemia nie znała jeszcze ludzi. Jak każdy dżinn, powstała z najczystszego płomienia; ognia, który nie daje dymu. A potem nadszedł dzień, w którym należało oddać pokłon Adamowi, ukochanemu dziełu Stwórcy; dzień, w którym wszystko się zmieniło.  Jeden pokłon, jeden wyraz miłości, którą przecież odczuwała. Jednak nie zrobiła tego. Stanęła po stronie Iblisa*.
            Minęło kilka stuleci. Czyniła zło, straszyła, porywała, siała zamęt i zniszczenie. Nauczyła się jednego - okrutna satysfakcja to nie to samo, co iskra radości.
            Chciała wrócić. Błagała o to, modliła się żarliwie przez kolejnych kilka stuleci. Aż w końcu Bóg spojrzał na nią łaskawie. I oto odrodziła się, znów powstała, tym razem nie z ognia, lecz z litości i miłosierdzia. Znów była dobrym dżinnem, mogła spełniać życzenia ludzi, choć okupiła to morzem łez, straconymi latami… i karą bożą. Tak, Bóg w swej okrutnej sprawiedliwości odebrał jej mowę. Nie, nie odebrał… Nałożył na nią klątwę.
            Jeśli wyrzekniesz choć jedno słowo, strawi Cię najczystszy ogień, z którego powstałaś.
            Przyjęła te słowa z wdzięcznością. Ponieważ była pewna, że w końcu znajdzie człowieka, który trąci struny emocji, za którymi tak tęskniła, dla których w końcu oddała  pokłon. Smutek, litość, radość, przywiązanie, chęć bezinteresownej pomocy. Wiedziała, że spełni każde życzenie tej istoty ludzkiej, byle tylko ją uszczęśliwić… a tym samym, siebie.


***

             Nic nie mówił. Patrzył na nią - na osobę, która uratowała mu życie. Płomienie ogniska przyjemnie rozgrzewały jego wycieńczone ciało, były pociechą dla zranionej duszy, choć nie zdołały obrócić w proch tkwiącego w niej ciernia.
            Minęły prawie dwa tygodnie, odkąd obudził się po raz pierwszy w tej niewielkiej, lecz przytulnej jaskini. Przez ten czas zdążył już uwierzyć, że jednak nie zginął na pustyni, choć wciąż nie mógł się nadziwić, jak siedząca naprzeciw niego kobieta o tak delikatnej budowie ciała, zdołała go tu przyciągnąć. Nie mógł również pozbyć się wrażenia, że już ją kiedyś widział. Kiedy? Nie miał pojęcia, mimo że przeczesywał skrupulatnie swoją pamięć, sięgając do najmniejszych zakamarków.
            Czas jakby się zatrzymał. Wydawało mu się, że cały świat przystanął, wstrzymując oddech, nie chcąc przeszkadzać tym cichym chwilom między nimi. Tylko ona i on. I pustynia. Milcząca jak zawsze. Tak samo jak ta niezwykła kobieta, która nie potrzebowała głosu, by wyrazić wszystko. Jej oczy… Jej cudowne, bezdenne, ciemne oczy mówiły za nią, zawierały w sobie całą tajemnicę wszechświata. Dante zatracił się w nich, zatracił bez reszty. Żył, oddychał, mówił tylko dla nich.
            Dni mijały. Każdy był niezwykły i piękny. Opiekowała się nim z troską, słuchała uważnie jego opowieści, bezgłośnie domagając się więcej i więcej. Miłość złodzieja rosła,  dojrzewała, wypełniała jego serce po brzegi. Pragnął tylko jednego - by trwało to wiecznie.

***

Kochała go słuchać. Chciała wiedzieć wszystko o mężczyźnie, który był dla niej całym wszechświatem. Przez stulecia snuła się po świecie w poszukiwaniu emocji i uczuć do tej pory dla niej obcych. A on… Ten wspaniały mężczyzna, człowiek, najdoskonalsze dzieło Boga, któremu nie chciała oddać pokłonu, obdarzył ją najwspanialszym z nich. Miłością, której słodyczy nie mogła równać się żadna inna. Była nią upojona, odurzona. Zakochana. Najszczęśliwsza.
Zapłakała tylko raz. Tak bardzo chciała wyznać, co do niego czuje, jak ma na imię, kim jest! Lecz nie mogła. Nie mogła powiedzieć, napisać, wyrazić na głos swojej miłości. Choć pragnęła zobaczyć jego twarz w reakcji na jej słowa.
I to stanowiło kroplę największej goryczy i smutku w tych pięknych chwilach.
Wtedy, z błyszczącymi oczami przysięgła, przed Bogiem i przed sobą, że spełni każde jego życzenie. Każde.
Wiedziała, że ma moc, by to zrobić.
             
***

            Zatracił się w słodyczy jej pocałunku. Zrobiłby wszystko, absolutnie wszystko dla kobiety, której imienia nie znał.
            - Jakże bym chciał, abyś przemówiła – wyszeptał między muśnięciami warg. – Abyś wyznała mi swe imię i to, co czujesz i myślisz…
Nie wiedział, dlaczego nagle jej oczy, te cudowne oczy, zaszły łzami. Czemu jej usta, tak słodkie, zadrżały.  Nie zdawał sobie sprawy, że było to jego ostatnie, nieświadome życzenie.
- Nadia. Moje imię to Nadia. – Usłyszał jej głos. Delikatny jak powiew wiatru na policzku, ciepły i spływający miodem.
Nagle jego powieki stały się niesamowicie ciężkie. Zanim osunął się na posłanie, błogi uśmiech rozjaśnił jego twarz i powtórzył jej imię jak najcudowniejszy sekret.

***

Nie wiedział, co się z nią stało. Obudził się z uczuciem, jakby część jego samego umarła. Nie musiał się rozglądać po jaskini by wiedzieć, że jej nie znajdzie. Ślady na piasku urywały się po kilku krokach.
Wydawało mu się, że to wszystko było snem; że nigdy tak naprawdę jej nie spotkał. Gdyby nie ta notatka, którą po sobie zostawiła… Litery były starannie wykaligrafowane, choć lekko krzywe, napisane w pośpiechu. Tusz w kilku miejscach rozmazywały okrągłe, mokre plamki.
Szalał z rozpaczy i natłoku niekończących się pytań, na które już nigdy nie uzyskał odpowiedzi. Zniknęła? Umarła? Nie wiedział, po prostu nie wiedział… ale był przekonany, że to przez niego; że to jego i tylko jego wina.
            Chciał żyć w szczęśliwej iluzji ludzi, którzy wciąż wierzyli w miłość, tak jak on niegdyś. Lecz sam sobie to odebrał…

***

            - … Wolał przestać wierzyć z miłość, niż nazwać w ten sposób to, co utracił wraz ze zniknięciem Nadii.   
            Głos urwał się. Dziewczynka nie unosiła wzroku, nie odzywała się przez chwilę, jakby nie móc się zdecydować, czy to już koniec opowieści. W końcu wyszeptała, wciąż patrząc w ognisko, które już całkiem wygasło i pozostał tylko żar.
            - To było bardzo smutne.
            - Tak – wychrypiał Dante.
            - I piękne. – Pociągnęła nosem. – Ale nieprawdziwe, prawda Dante? Prawda? Wymyśliłeś to. Musiałeś to wymyślić.
            - Tak, Liz, to tylko opowieść – zapewnił ją i przytulił mocniej.
            Dziewczynka nie zauważyła wilgoci w kącikach oczu Dantego. Nie widziała również jego dłoni, ściskającą kurczowo małą kartkę papieru, wyrwaną z notatnika.
            Ana behibak, Dante”.



* Szatan, zwany Iblis, to ikoniczny dżin, który odmówił złożenia pokłonu Adamowi, gdy nakazał mu to Allah. 

** Nadia – po arabsku: ta pierwsza.  

*** Ana behibak – po arabsku: Kocham cię. 

środa, 1 sierpnia 2012

Intensity [ENG]


Ok, something for those, who don't understand Polish. My first short story in English. Enjoy! :)


Intensity

She grabbed both of her daggers and pointed them at Fenris’ chest.
‘Train with me.’ It didn’t sound like question.
‘No, thanks,’ he answered immediately, reacting to her declarative tone.
‘Please…?’ Her voice became gentler.
Fenris had no idea why was she so stubborn about it. With a heavy sigh, he reached for his huge, two-handed sword. He just couldn’t refuse her when she was asking like that.
Aurelie took a few steps back, getting ready for a fight and waiting for him to do the same. Then, without warning, she attacked. He took a swing at her, but she effortlessly dodged his blow using her own dagger to change the course of his blade. At the next moment, she was gently pressing her blade against the skin on his neck.
‘You’re not taking this seriously.’ She was obviously mad.
‘That’s not…’ He wanted to deny it, but she interrupted him.
‘Don’t lie. If you’re scared of hurting me, don’t bother. You won’t be able to do so. But if it comes to me hurting you …’ She gently run the blade across the skin on his neck, causing a few drops of blood to appear and smiled mockingly. ‘I suggest you to start taking me seriously.’

He knew perfectly that she was trying to provoke him. And yet he felt anger building up inside him. Not only at her, but at everything. And this feeling of stupid rivalry… How come he felt this way? And Hawke… just a few minutes ago, she was so… charming… and now?
Mad at himself and at her, he strengthen a hold on a sword handle and now he was the one attacking with a spark of determination in his eyes. Hawke happily advanced towards him holding her sharp daggers lowly.

They didn’t spare themselves. Their skin became covered with small drops of sweat and wounds – not serious, but bleeding.
Rush of adrenaline.
Happiness mixed with tenacity.
Excitement.
Heat – because of effort and because of intense emotions.
Almost imperceptible shivering of bodies.
Intensity. Compounded by the storms of emotions inside them.
Fear. Rage. Guilt. Longing. Pain. Uncertainty.
They were no longer fighting with each other… they were facing their own demons, destructive emotions… or maybe each others’ emotions?
They weren’t thinking. Only feeling…
They forgot themselves.

The upcoming sunset lengthened their shadows, which looked like they barely could keep up with the bodies. It wasn’t long before the only thing they could see were reflexes of moonlight on their blades. They froze at the same time. Aurelie’s dagger an inch, perhaps two from his neck, his two-handed blade almost touching her flank. Absolutely motionless. Meeting each other’s gaze. Finally seeing each other. Their hearts racing, thumping against chests’ walls, as if in desperate need of escaping from excess of emotions. They were panting. Every breath bringing them closer to the reality. They were trying to understand what has just happened. Something strange, extraordinary happened to them, which made them feel... lighter, calmer... fuckin' good! As if they got rid of a huge part of emotional burden.
His emerald eyes. Her piercing stare.
Desire.
Yes, they both desperately wanted to throw themselves into each other’s arms and kiss,  touch, feel the warmth of the bodies. To forget about everything, completely throwing themselves into the wave of pure emotions. They wanted to break free... And in the same time, were so scared of it.

They couldn’t move, as if held captive by their stares, in the cage of hesitation and ambivalence. Very slowly, without taking her eyes off Fenris, Aurelie put aside one of her daggers and reached her hand to his face – slowly, just a little shaky, with uncertainty.  As if she was afraid of breaking some kind of spell, provoking these untamed, strong emotions that could take control over her any minute.
He felt her gentle touch on his cheek, her fingers drawing the path from the outer corner of his eye… through high cheekbone… alongside the jaw line… to the place just below his lips, where the two lyrium lines were visible. She tenderly traced them with her thumb, barely touching his skin, fascinated by moonlight dancing on them which make them glow.
Her touch was so delicate, yet so electrifying. Fenris couldn’t remember anyone touching him like that… ever. He let her do that, reconciling to this feeling of closeness, which he didn’t know, which he desired and… was so afraid of.
And Maker, she was so beautiful! Her big, emerald-shaped eyes were sparkling, her delicate features so perfect, her slightly parted lips… oh, they must taste so sweet… so damn sweet… he wanted to taste them so badly that…

Suddenly, Aurelie took her hand away and stood away, startled by the intimacy of this moment and her own boldness. She smiled nervously and whispered:
‘Thank you, Fenris. Have a good night.’

And without waiting for his reply, she turned on her heel and ran away, leaving him alone with his thoughts. 

Kołysanka dla Siostry.

Opowiadanie pisane na Challenge Pisarski, mający miejsce na stronie DeviantART.



Kołysanka dla Siostry.


Dla tej, której oczy zamglił oddech śmierci.
Zbyt młodo.
Zbyt brutalnie.

***

Stare, kamienne nagrobki odcinały się na tle, oświetlonego księżycowym blaskiem, nieba. Srebrzysta aureola uświęcała częściowo pokruszone płyty, nadając im złowieszczy, nieregularny kształt. Niczym kły albo pazury, przebijały się przez warstwę ziemi i szczerzyły w rozpaczliwej tęsknocie za światem. Albo bezgłośnej wściekłości. Jakby zmarli, których obrazy zatarły się w pamięci żywych, przypominali w ten sposób o swoim istnieniu w swym ostatnim akcie woli.
Na ziemi słaniały się groteskowe, powykrzywiane cienie. Czarne, aksamitne, pełzały po ubitej, wilgotnej ziemi, między nadgryzionymi przez czas kamieniami. Większość z nich podążała, by połączyć się z ciemną rzeką i dotrzeć do ujścia – majestatycznego dębu, dumnie górującego nad zrujnowanymi mogiłami. Cichy strażnik, budzący lęk swoimi nagimi, powykręcanymi boleśnie konarami.
Cmentarz przepełniony był ciszą, tak gęstą i ciężką, że aż nierzeczywistą. Przygniatającą swym niemym krzykiem. Nawet kruki, świadkowie i wysłannicy śmierci, milczały.  Wypatrywały czegoś, nasłuchiwały, a ich półotwarte dzioby zwrócone były w jedną stronę.
Tuż pod dębem, skryta w jego cieniu, stała samotna postać. Jej nieruchoma, szczupła sylwetka, spowita czernią ubrań, nie odznaczała się zbytnio od panującego wokół półmroku. Długie włosy falowały leciutko na ledwie wyczuwalnym wietrze, który nieśmiało wysuszał łzy spływające po bladych policzkach. Wyglądała jak zjawa, niespokojny duch, nawiedzający miejsce schyłku swojej epoki. Kobieta nie mogła mieć więcej jak trzydzieści pięć lat, lecz jej oczy, choć błyszczące, ziały pustką; były to oczy osoby, która zbyt wiele zła widziała w swoim życiu.
Postać powoli uniosła rękę i wyciągnęła ją w stronę nagrobka, który wyróżniał się od innych - nie był jeszcze zniszczony przez bezlitosny czas. Gdy ją cofnęła, na jego wierzchu siedział mały, pluszowy miś; szary, z czerwoną kokardką przywiązana przy nieistniejącej szyi, smutnym spojrzeniem drobnych guziczków i melancholijnym uśmiechem.
Kobieta poruszyła ustami, mrucząc coś cichutko, jakby bała się naruszyć panującą wokół ciszę. Nie, nie mruczała. Śpiewała, a śmielszy już, wręcz zachłanny wiatr, spijał słowa z jej warg i niósł je dalej.

„Zaśnij już, oczka zmruż
Wyrusz w podróż w światy snów…”

Kruki zastygły w bezruchu, milczały. Pluszowy miś uśmiechał się smutno.

***

„Niech Ci się przyśnią miejsca bajkowe,
Złociste rzeki, domki lukrowe…”
           
            Niebo ocieka szkarłatem; jak wino, jak krew. Czarny pęcherz słońca wisi nade mną, nieprzyjazny, ohydny; nie przynosi nadziei, tylko przerażenie. Czy to w ogóle słońce? Odrywam od niego wzrok, rozglądam się.
Gdzie jestem?
Ogromny most; żelazna, miejscami przeżarta rdzą konstrukcja, którego koniec wrzyna się w horyzont. Powietrze jest nieruchome, gorące, duszne, śmierdzące czymś słodkawym. Czuję metaliczny posmak na języku. Z wysiłkiem przełykam ślinę; smak nasila się, atakuje kubki smakowe z podwójną intensywnością. Żołądek skręca się w proteście, kurczy i rozkurcza w konwulsjach, w końcu zgina ciało wpół i wyrzuca z siebie wszystko przez przełyk. Z odrazą patrzę na nieregularną plamę wymiocin pod bosymi stopami.
Nieznośny szum w głowie rozsadza czaszkę od wewnątrz. Skąd ten dźwięk?
            Na drżących kolanach podchodzę do barierki, chcąc znaleźć w niej oparcie. Jestem zlana zimnym potem, błędnik szaleje, nie mogę nawet ustać na nogach. Opieram się brzuchem o poręcz i lekko wychylam, z desperacją szukając choć odrobiny świeżego powietrza. Zachłystuję się napastliwym swądem, zupełnie tak, jakbym wąchała… bogowie! Krew, rzeka kwi! Gęstej, bulgoczącej, ciemnej, tętniczej. Widzę, jak czerwone pęcherzyki powietrza podpływają na wierzch i pękają, uwalniając kolejną dawkę smrodu.
            Tym razem wymiociny nie wydają się tak ohydne.

            Bądź szybka jak wiatr, wolna jak ptak,
            Z radością przemierzaj wspaniały świat…”

            Płonę!
            Żywy ogień pali płuca, zachłystuję się powietrzem, choć wciąż mi go braknie. Nie mogę oddychać, coś mocno ściska mnie za gardło, dławi i dusi. Ratunku!
            Płoną również mięśnie, wszystkie, bez wyjątku. Mimo to wiem, że muszę biec. W głowie kołaczą myśli: Uciekaj, uciekaj! Ile tchu, ile sił w nogach! Ratuj się! On Cię zabije! ZGINIESZ!
            Przerażenie.

            Same uśmiechy, przyjazne twarze,
            Niech Ci się sama Radość ukaże…”

            Stuk, stuk, STUK...
            Stwórco, czego on chce? Czemu mnie goni? Dlaczego chce mnie zabić? Za co? Za co? Przecież w całym swoim dwunastoletnim życiu nikomu nie zrobiłam krzywdy! Nigdy!
            Pot zalewa mi oczy. Potykam się, odwracam szybko przez ramię. Jest tuż za mną! Idzie powoli, niespiesznie, tupiąc obcasami; pewny, że nie zdołam uciec.
            Stuk, stuk…
            Zapukał do naszych drzwi kilka dni temu, prosił o pomoc. Przyjechał z innego kraju, z drugiego końca globu. Był zagubiony. I bardzo miły. Śmiał się z nami przy kolacji.
A teraz? Nawet przez łzy widzę, jak rozciąga usta w uśmiechu, lecz oczy jego pozostają zimne. Wpija się we mnie spojrzeniem intensywnym, twardym, zapowiadającym coś mrocznego. Te oczy… przerażają mnie najbardziej. To nie są oczy należące do człowieka, lecz do bestii w obliczu swej ofiary.
            Stuk, stuk…
            Most się kończy, ścieżka do wolności urywa się gwałtownie, jest tylko rzeka gęstego szkarłatu. Nie ma innej drogi, nie ma nadziei, nie ma, nie ma…
            A potem? Potem jest tylko ból. I przerażenie. I wstyd.
            I jego nieregularny, charczący oddech.
            I nicość.

***

            Kruki nerwowo zatrzepotały skrzydłami, gdy melodia się urwała. Chciały usłyszeć kołysankę do końca.
            Postać załkała przejmująco, drżącą ręką napisała ponownie na nagrobku: Kochanej siostrzyczce. Urywany szept nie podjął melodii.
            - W śnie byłam tobą. Pokazałaś mi, co się wtedy z tobą stało i kto mi cię odebrał. Dałaś mi odpowiedź, której z taką desperacją szukałam, wskazałaś cel.
            Chmury przesłoniły księżyc, świat pogrążył się w mroku; wiatr zerwał się gwałtownie , szarpiąc włosy i słowa kobiety. Kruki zakrakały przeraźliwie, poderwały się do lotu.
            - Znalazłam go. Jestem pewna, że to on. – Głos nabrał twardego brzmienia, metalicznego, pewnego. – Wiem, że musiałaś czekać wiele lat, ale w końcu zapłaci za to, co ci zrobił. A wtedy będziesz mogła zaznać spokoju… Ja również.
            Kobieta wstała powoli, spojrzała ze smutkiem na grób i sięgnęła do kieszeni. Księżyc znów wyjrzał na chwilę zza chmur, odbił się od czarnej, lśniącej powierzchni metalu i zniknął ponownie.
            Pluszowy miś odprowadził ją wzrokiem, wciąż się uśmiechając.