środa, 8 sierpnia 2012

Ta pierwsza.



Ta pierwsza


 Mów: Zostało mi objawione, że pewna grupa dżinów przysłuchiwała się, i wtedy powiedzieli: Zaprawdę, słyszeliśmy cudowny Koran, który prowadzi ku prawości; więc uwierzyliśmy w niego
i nie będziemy dodawać nikogo za współtowarzysza naszemu Panu”
Koran, 72:1-2


„Są wśród nas poddani całkowicie Bogu i są wśród nas zbuntowani. A ten, kto się poddał całkowicie – wybrał sobie drogę prawości;
Zaś ci zbuntowani – są drewnem dla Gehenny.”
Koran, 72:14-15


***

            - Dziadku, dziadku! - zapiszczała dziesięcioletnia dziewczynka.
            - Nie mów do mnie per „dziadku”, tyle razy ci mówiłem. Mam dopiero 50 lat i całe mnóstwo energii – burknął mężczyzna i dźgnął patykiem ognisko, wzniecając snop iskier. Te uleciały w górę, pełne radości, by po chwili zgasnąć, pochłonięte przez mrok.
            - Dobrze, Dante…
            Uśmiechnął się szeroko, pozbywając się tym samym udawanej złości, i szorstką dłonią zmierzwił nierówno ostrzyżoną czuprynę małej towarzyszki. Kilka tygodni temu znalazł ją na pustyni; była sama, wystraszona, na skraju wycieńczenia. Aż trudno uwierzyć, że to ta sama osóbka. Teraz zachichota z uciechy i zaszczebiotała:
            - Dante, opowiesz mi bajkę? Proszę…
            Para wielkich, niebieskich oczu wpatrywała się w mężczyznę z przejęciem. Każdy uległby ich urokowi, opowiadając nie jedną, lecz nawet kilka historii. Ale nie Dante.
            - Nie ma mowy, dopiero co wysłuchałaś jednej – odpowiedział szorstkim, głębokim głosem, startym przez czas i suche powietrze pustyni.
            - Ale… - Małe czółko zmarszczyło się w grymasie rozczarowania, a także z wysiłku, który zawsze towarzyszył dziewczynce podczas szukania przekonujących argumentów. – No to… - Jej oblicze rozjaśniło się nagle. - Opowiedz tę jutrzejszą, będziesz miał z głowy.
            Dante podrapał się z chrzęstem po trzydniowym zaroście, udając głęboko zamyślonego.
            - I nie będziesz mnie męczyła niekończącymi się pytaniami?
             Energicznie potrząsnęła głową.
            - A prośbami o kolejne historie?
            Powtórzyła gest z jeszcze większym zapałem.
            - Zgoda.
            Dziewczynka zaprezentowała w uśmiechu większość swego wyszczerbionego uzębienia i opatuliła się wygodniej wełnianym kocem. Noce na pustyni były zimne, a wydawały się jeszcze gorsze w porównaniu ze spiekotą dnia. Nawet konie jakby częściej przytupywały, rżąc przy tym cicho.
            Dante podłożył chrustu do ogniska i wrócił czym prędzej na swoje miejsce. Oparł się wygodnie na siodle, upewnił się, że szabla jest w zasięgu ręki, założył ręce za głowę i przez chwilę zastanawiał się, o czym opowiedzieć dziewczynce. Ciszę zakłócał jedynie żarłoczny ogień, który szumiąc i trzaskając pożerał zachłannie gałęzie.
            - Słyszałaś kiedyś o dżinnach? – zapytał w końcu cicho, tajemniczo.
            - Pewnie! – ożywiła się. - Ja bardzo dużo wiem. Dżinny to duchy pustyni, które mają dużo różnych mocy. Mogą się zmieniać w człowieka, wilka, skorpiona i węża. Ale nie lubią ludzi i często napadają na karawany. I wyobraź sobie, że oni tych ludzi porywają i pożerają! – Dziewczynka niespokojnie rozejrzała się dookoła, otwierając oczy tak szeroko, że przypominały spodki. Jakby to miało pomóc w dostrzeżeniu niebezpieczeństwa.
            - Nie martw się, nie porywają tak młodych dam – zapewnił ją.
            - Naprawdę? – Przysunęła się do niego.
            - Naprawdę – odrzekł ze śmiertelną powagą. – Poza tym, są również dobre dżinny, które chętnie pomagają ludziom.
            - Tak, jak Ty pomogłeś mnie?
            - Na przykład.
            - I nigdy mnie nie porzucisz, prawda? Nie zrobisz tak, jak… ona.
            Jej głos w jednej chwili stał się cichy, drżący. Dante spojrzał na jej skuloną, drobną sylwetkę. Kurczowo zaciskała dłonie na krawędzi koca. Nie widział oczu, zasłaniała je krzywo przycięta grzywka. Płakała?
            - Oczywiście, że nie – powiedział kojąco. Chciał wyciągnąć do niej rękę, jednak dziewczynka w jednej chwili wyskoczyła ze swojego wełnianego kokonu i przylgnęła do jego ręki, objęła jego silne ramię swymi chudziutkimi jak patyki rączkami, jakby przytulała pluszowego misia. Dante spojrzał na nią z góry, odchylił swój koc i przygarnął do siebie, dzieląc się swym ciepłem. Jak ojciec, którym nigdy nie został.
I wtedy coś w nim pękło. Uczucia i emocje, które skrywał głęboko w swoim jestestwie, uwolniły się i wypełniły go po brzegi; mieszanina smutku i radości, ciepło w sercu i przejmujący chłód, a nade wszystko – ta dobrze już mu znana melancholia i tęsknota. Za kimś, kto był tylko mglistym wspomnieniem, bolesnym i słodkim zarazem, rzeczywistym i nierzeczywistym, jawą i snem. Kimś, kto go uratował i zniszczył.
- Opowiedzieć Ci historię, która wydarzyła się naprawdę? – wyszeptał.
Dziewczynka uniosła wzrok i popatrzyła na niego poważnie. Nie miała zaczerwienionych oczu, nie płakała.
- Pewnie.
- Ale jest trochę smutna…
- To nic. Jestem już duża.
Bezwiednie uniósł kąciki ust , po czym powędrował wzrokiem gdzieś w dal, poza  panujący dookoła mrok pustyni, gdzieś w inne miejsce i czas.
- Opowiem ci historię o pewnym złodzieju…
Jego glos był spokojny, delikatny, jakby opowiadał jakąś wielką tajemnicę; pielęgnowaną i bliską jego sercu. Pustynia pogrążona była w ciszy. Spała. Albo słuchała uważnie i obserwowała dwie postacie, siedzące razem przy małym ognisku, z których jedna poruszała ustami, a druga wpatrywała się szeroko rozwartymi oczami w tańczące płomienie.

***

To miała być prosta robota. Znaleźć opuszczoną rezydencję w jednej z okolicznych oaz, zabrać wszystko, co wartościowe i zniknąć, po prostu rozpłynąć się w powietrzu, nie pozostawiając śladów. Dla umiejętnego złodzieja nie było nic prostszego pod tym bezlitosnym słońcem, szczególnie jeśli złodziej ten był młody, miał zaledwie dwadzieścia pięć lat i zdążył już osiągnąć niemal mistrzostwo w swym fachu. Rówieśnicy patrzyli na niego z szacunkiem i uwielbieniem, starsi z niezbyt dobrze ukrywaną zazdrością, a kobiety z pełnym chciwości pożądaniem. Krążyły nawet plotki o jego boskich wręcz w swej zręczności dłoniach. Pogłoskom tym nie przeszkadzał nawet fakt, że mężczyzna ani razu nie uległ pokusie, przepełniony pogardą dla uwodzicielek. Ponieważ, mimo wszystko, wierzył w miłość. Czystą, nieskażoną, romantyczną i ponad wszystko piękną miłość.
Wszystko szło zgodnie z planem, lecz złodziej, pomimo całej swojej przenikliwości, nie mógł przewidzieć jednego. Chorej zazdrości, która, z właściwą sobie nieprzewidywalnością i gwałtownością, zadała cios. Nie w plecy, lecz w ramię, które teraz pulsowało paraliżującym bólem i krwią.
- No proszę, legendarny Dante krwawi jak każdy inny człowiek. – Szpakowaty mężczyzna z przetłuszczonymi włosami i śmierdzącym oddechem, ryknął śmiechem i wbił sztylet głębiej.
Dante zacisnął zęby tak mocno, że miał wrażenie, że za chwilę popękają i mierzył napastnika nienawistnym spojrzeniem.
- Kto? – zapytał niskim, ochrypłym od wściekłości głosem.
Tamten zbliżył twarz do młodej twarzy złodzieja i powiedział z lodowatym uśmiechem:
- Pozdrowienia od braciszka.
Oczy Dantego rozszerzyły się z zaskoczenia oraz przede wszystkim nieopanowanej złości. Poczuł, jak ostrze wysuwa się z jego rany, wysyłając kolejne fale bólu do jego ciała, a potem… Potem czas gwałtownie przyspieszył. Złodziej kopniakiem posłał szpakowatego na przeciwległą ścianę, łamiąc mu przy okazji kilka żeber, wyszarpnął jedną rękę z uchwytu masywnego bandyty, jednym płynnym ruchem dobył swojej szabli, przeszedł w obrót, podrzynając gardło temu, który trzymał jego drugą rękę. Wylądował na ugiętych nogach, odbił się i z impetem wbił ostrze między żebra  temu grubemu, na którego twarzy wciąż malowała się dezorientacja. Takie samo zaskoczenie zastygło na jego twarzy, gdy upadł na ziemię, wzniecając tuman kurzu. Wszystko to trwało nie więcej niż pięć uderzeń serca.
Dante zrobił to, w czym był mistrzem. Ulotnił się. Choć tym razem pozostawił po sobie małe, szkarłatne ślady.  

***

Ocknął się nagle, niespodziewanie i z uczuciem niewyobrażalnego pragnienia; wydawało mu się, jakby w całym swoim życiu nie miał nawet kropli wody w ustach. Po chwili przyszło gorąco; wszechobecne, lepkie, wręcz namacalne. Jak wąż wchodziło pod koszulę, spodnie, w buty i kąsało, kąsało boleśnie każdą komórkę jego ciała. Próbował przełknąć ślinę. Nie zdołał, nie miał ani grama śliny w ustach, a gardło było tak suche, że przypominało papier ścierny.
Zrozumienie przyszło powoli, nieśmiało. Najpierw dalsze wspomnienia - opuszczona rezydencja i walka; następnie te nowsze - niekończąca się wędrówka przez pustynię. Słońce i piach, piach i słońce. Pragnienie i gorąco, gorąco i pragnienie.
Nadludzkim wysiłkiem przetoczył się na plecy; przytępione zmysły ledwie zarejestrowały ból świeżej rany. Dante miał wrażenie, że za chwilę oczy zagotują się i wypłyną spod powiek. Nagle padł na niego cień, który jednak równie szybko zniknął. Sęp. Wspólnik śmierci. Ona zabierała ducha, a on to, co pozostało – jeszcze ciepłe ścierwo.
- Niedoczekanie twoje, sukinsynu – zacharczał Dante, uśmiechając się krzywo, paskudnie, bez grama wesołości.
Wśród postękiwań i spazmatycznych oddechów, wstał. Horyzont kołysał się na boki, piasek pod stopami to przybliżał się, to oddalał.
Boże, daj mi siłę!
Jednak Bóg nie dał mu siły. Mężczyzna postąpił kilka kroków i padł, pochłonięty przez ciemność.

***

            Przenikliwe wycie przeszyło jego umysł. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w czarną sylwetkę wilka, biegnącego w jego stronę w wyszczerzonymi kłami. Księżyc sprawił, że świat był przedzielony na pół, srebrzysty na dole, czarny u góry.
Wilk! Pieprzony wilk! Tutaj!?
To sen. To musi być sen…
Dante przymknął powieki. Gdy je otworzył, nie widział już zagrożenia. Przetarł oczy, uniósł się na łokciach i rozejrzał dookoła. Nic, tylko on i pustynia. A także księżyc, beznamiętnie patrzący na niego z góry.
Nagle poczuł, że coś delikatnie dotyka jego policzka; coś ulotnego, ciepłego. Lecz gdy odwrócił się, by poznać źródło tego wrażenia, zobaczył przed sobą chmurę dymu; szary, kłębiasty obłok, który natychmiast oddalił się na odległość kilku kroków.
Obudź się, Dante, obudź do cholery!
Mgła zaczęła przybierać konkretny kształt, z każdą chwilą była coraz bardziej materialna. W końcu rozwiała się, ukazując kobietę. Nagą,  o gładkiej skórze, połyskującej w księżycowym blasku. Miała nienaturalnie duże oczy w kształcie migdałów, skryte w cieniu rzucanym przez długie rzęsy. Jej długie włosy o barwie kobaltu okrywały szczupłe ramiona i plecy niczym błyszczący płaszcz. Była najpiękniejszą istotą, jaką złodziej kiedykolwiek widział.
Nie, to nie sen. Ja po prostu umarłem, zdążył pomyśleć Dante, zanim rzeczywistość znów stała się jednym z odległych światów.
             

***

            Zrodziła się u zarania dziejów; wtedy, gdy ziemia nie znała jeszcze ludzi. Jak każdy dżinn, powstała z najczystszego płomienia; ognia, który nie daje dymu. A potem nadszedł dzień, w którym należało oddać pokłon Adamowi, ukochanemu dziełu Stwórcy; dzień, w którym wszystko się zmieniło.  Jeden pokłon, jeden wyraz miłości, którą przecież odczuwała. Jednak nie zrobiła tego. Stanęła po stronie Iblisa*.
            Minęło kilka stuleci. Czyniła zło, straszyła, porywała, siała zamęt i zniszczenie. Nauczyła się jednego - okrutna satysfakcja to nie to samo, co iskra radości.
            Chciała wrócić. Błagała o to, modliła się żarliwie przez kolejnych kilka stuleci. Aż w końcu Bóg spojrzał na nią łaskawie. I oto odrodziła się, znów powstała, tym razem nie z ognia, lecz z litości i miłosierdzia. Znów była dobrym dżinnem, mogła spełniać życzenia ludzi, choć okupiła to morzem łez, straconymi latami… i karą bożą. Tak, Bóg w swej okrutnej sprawiedliwości odebrał jej mowę. Nie, nie odebrał… Nałożył na nią klątwę.
            Jeśli wyrzekniesz choć jedno słowo, strawi Cię najczystszy ogień, z którego powstałaś.
            Przyjęła te słowa z wdzięcznością. Ponieważ była pewna, że w końcu znajdzie człowieka, który trąci struny emocji, za którymi tak tęskniła, dla których w końcu oddała  pokłon. Smutek, litość, radość, przywiązanie, chęć bezinteresownej pomocy. Wiedziała, że spełni każde życzenie tej istoty ludzkiej, byle tylko ją uszczęśliwić… a tym samym, siebie.


***

             Nic nie mówił. Patrzył na nią - na osobę, która uratowała mu życie. Płomienie ogniska przyjemnie rozgrzewały jego wycieńczone ciało, były pociechą dla zranionej duszy, choć nie zdołały obrócić w proch tkwiącego w niej ciernia.
            Minęły prawie dwa tygodnie, odkąd obudził się po raz pierwszy w tej niewielkiej, lecz przytulnej jaskini. Przez ten czas zdążył już uwierzyć, że jednak nie zginął na pustyni, choć wciąż nie mógł się nadziwić, jak siedząca naprzeciw niego kobieta o tak delikatnej budowie ciała, zdołała go tu przyciągnąć. Nie mógł również pozbyć się wrażenia, że już ją kiedyś widział. Kiedy? Nie miał pojęcia, mimo że przeczesywał skrupulatnie swoją pamięć, sięgając do najmniejszych zakamarków.
            Czas jakby się zatrzymał. Wydawało mu się, że cały świat przystanął, wstrzymując oddech, nie chcąc przeszkadzać tym cichym chwilom między nimi. Tylko ona i on. I pustynia. Milcząca jak zawsze. Tak samo jak ta niezwykła kobieta, która nie potrzebowała głosu, by wyrazić wszystko. Jej oczy… Jej cudowne, bezdenne, ciemne oczy mówiły za nią, zawierały w sobie całą tajemnicę wszechświata. Dante zatracił się w nich, zatracił bez reszty. Żył, oddychał, mówił tylko dla nich.
            Dni mijały. Każdy był niezwykły i piękny. Opiekowała się nim z troską, słuchała uważnie jego opowieści, bezgłośnie domagając się więcej i więcej. Miłość złodzieja rosła,  dojrzewała, wypełniała jego serce po brzegi. Pragnął tylko jednego - by trwało to wiecznie.

***

Kochała go słuchać. Chciała wiedzieć wszystko o mężczyźnie, który był dla niej całym wszechświatem. Przez stulecia snuła się po świecie w poszukiwaniu emocji i uczuć do tej pory dla niej obcych. A on… Ten wspaniały mężczyzna, człowiek, najdoskonalsze dzieło Boga, któremu nie chciała oddać pokłonu, obdarzył ją najwspanialszym z nich. Miłością, której słodyczy nie mogła równać się żadna inna. Była nią upojona, odurzona. Zakochana. Najszczęśliwsza.
Zapłakała tylko raz. Tak bardzo chciała wyznać, co do niego czuje, jak ma na imię, kim jest! Lecz nie mogła. Nie mogła powiedzieć, napisać, wyrazić na głos swojej miłości. Choć pragnęła zobaczyć jego twarz w reakcji na jej słowa.
I to stanowiło kroplę największej goryczy i smutku w tych pięknych chwilach.
Wtedy, z błyszczącymi oczami przysięgła, przed Bogiem i przed sobą, że spełni każde jego życzenie. Każde.
Wiedziała, że ma moc, by to zrobić.
             
***

            Zatracił się w słodyczy jej pocałunku. Zrobiłby wszystko, absolutnie wszystko dla kobiety, której imienia nie znał.
            - Jakże bym chciał, abyś przemówiła – wyszeptał między muśnięciami warg. – Abyś wyznała mi swe imię i to, co czujesz i myślisz…
Nie wiedział, dlaczego nagle jej oczy, te cudowne oczy, zaszły łzami. Czemu jej usta, tak słodkie, zadrżały.  Nie zdawał sobie sprawy, że było to jego ostatnie, nieświadome życzenie.
- Nadia. Moje imię to Nadia. – Usłyszał jej głos. Delikatny jak powiew wiatru na policzku, ciepły i spływający miodem.
Nagle jego powieki stały się niesamowicie ciężkie. Zanim osunął się na posłanie, błogi uśmiech rozjaśnił jego twarz i powtórzył jej imię jak najcudowniejszy sekret.

***

Nie wiedział, co się z nią stało. Obudził się z uczuciem, jakby część jego samego umarła. Nie musiał się rozglądać po jaskini by wiedzieć, że jej nie znajdzie. Ślady na piasku urywały się po kilku krokach.
Wydawało mu się, że to wszystko było snem; że nigdy tak naprawdę jej nie spotkał. Gdyby nie ta notatka, którą po sobie zostawiła… Litery były starannie wykaligrafowane, choć lekko krzywe, napisane w pośpiechu. Tusz w kilku miejscach rozmazywały okrągłe, mokre plamki.
Szalał z rozpaczy i natłoku niekończących się pytań, na które już nigdy nie uzyskał odpowiedzi. Zniknęła? Umarła? Nie wiedział, po prostu nie wiedział… ale był przekonany, że to przez niego; że to jego i tylko jego wina.
            Chciał żyć w szczęśliwej iluzji ludzi, którzy wciąż wierzyli w miłość, tak jak on niegdyś. Lecz sam sobie to odebrał…

***

            - … Wolał przestać wierzyć z miłość, niż nazwać w ten sposób to, co utracił wraz ze zniknięciem Nadii.   
            Głos urwał się. Dziewczynka nie unosiła wzroku, nie odzywała się przez chwilę, jakby nie móc się zdecydować, czy to już koniec opowieści. W końcu wyszeptała, wciąż patrząc w ognisko, które już całkiem wygasło i pozostał tylko żar.
            - To było bardzo smutne.
            - Tak – wychrypiał Dante.
            - I piękne. – Pociągnęła nosem. – Ale nieprawdziwe, prawda Dante? Prawda? Wymyśliłeś to. Musiałeś to wymyślić.
            - Tak, Liz, to tylko opowieść – zapewnił ją i przytulił mocniej.
            Dziewczynka nie zauważyła wilgoci w kącikach oczu Dantego. Nie widziała również jego dłoni, ściskającą kurczowo małą kartkę papieru, wyrwaną z notatnika.
            Ana behibak, Dante”.



* Szatan, zwany Iblis, to ikoniczny dżin, który odmówił złożenia pokłonu Adamowi, gdy nakazał mu to Allah. 

** Nadia – po arabsku: ta pierwsza.  

*** Ana behibak – po arabsku: Kocham cię. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz