Śmierć i żołnierz
"Aequo pulsat pede." *
Horacy
Puk puk.
Ciche, choć stanowcze pukanie
wyrwało chłopaka z rozmyślań. Siedział sztywno, opierając się o białe poduszki,
z dłońmi na prześcieradle przykrywającym nogi. Jego ruchy były powolne,
ostrożne, aby nie pootwierać niedawno zaszytych ran. A także dlatego, że
zwyczajnie nie miał w sobie nawet grama energii. Jego ciało, w wielu miejscach rozszarpane
przez granat odłamkowy, trawiła gorączka od heroicznej, choć beznadziejnej
walki z gangreną. Rokowania lekarzy były co prawda niejasne, wymijające, lecz
współczujące spojrzenia pielęgniarek jednoznaczne. Umierał. Tak po prostu,
bezsensownie, niesprawiedliwie. To, że miał zaledwie dwadzieścia pięć lat, nie
miało najmniejszego znaczenia.
Patrzył nieruchomo w jedyne w
pomieszczeniu okno na świat, który przestał go obchodzić. Było mu wszystko
jedno, czy zostanie zrównany z ziemią przez codzienne bombardowania, czy tylko
częściowo zniszczony. Czy może w ogóle przestanie istnieć…
Jego błękitne oczy nie miały już w
sobie nic z dawnego blasku, iskra radości została brutalnie zduszona przez cierpienie
i okrucieństwa wojny. A także przez upadek wspaniałych idei, wzniosłych
ambicji; przez widok krwi, członków oderwanych od ciała, masek powykrzywianych
przerażeniem oraz skrajnym okrucieństwem; przez śmierć wiary w ludzkość i
dobro. Wojna zabrała wszystko z tych oczu, całe życie, pozostawiła tylko
ziejącą apatię, obojętność i nieskończoną pustkę. Jak u kukły.
Pogoda była pochmurna, chłodna, ponura. Jakże
adekwatna do zatrutej duszy żołnierza! Deszcz zaczął już pracowicie malować
nieregularne plamki i kreski na szybie, bębniąc przy tym głośno. Pomalowane
łuszczącą się już i przyszarzałą białą farbą drzwi, otworzyły się powoli, z ledwie
dosłyszalnym skrzypnięciem.
- Czekałem na ciebie – powiedział
spokojnie chłopak, nie odrywając wzroku od szyby. Mimo, że był to jeden z bardzo
niewielu dni, w których czuł się zaledwie odrobinę lepiej, jego głos był pewny,
silny i czysty. Nikt by nie zgadł, że należy do osoby, którą można by okrutnie
określić jako „żywy jeszcze trup”.
Gość – około
trzydziestopięcioletni mężczyzna, ubrany w długi, szary prochowiec - podszedł
do łóżka szpitalnego i spojrzał ciekawie na młodzieńca. Jego prawie że czarne
tęczówki i równie ciemne, nienagannie ułożone włosy, kontrastowały z bladą
cerą, która wydawała się wręcz przeźroczysta.
- Oh? Nie obawiasz się mnie? – Przybysz
uniósł brew. Jego głos był cichy, jakby przytłumiony, lecz wyraźny.
Młodzieniec spojrzał mu prosto w
oczy i uśmiechnął się lekko, bez cienia wesołości.
- Już powiedziałem. Spodziewałem
się ciebie – wyjaśnił.
- To odwaga, czy rezygnacja przemawia
przez ciebie, Wilhelmie Eduardzie Mülerze?
Żołnierz, nawet jeśli był
zaskoczony, że usłyszał z ust przybysza swoje drugie, z rzadka używane imię,
nie okazał tego. Przekrzywił zabandażowaną głowę i zastanowił przez chwilę,
wbijając wzrok w śnieżnobiałą ścianę, jakby szukając na niej odpowiedzi.
- Oswojenie się – rzekł w końcu
obojętnym tonem, wzruszając ramionami. - Codziennie widziałem, jak umierali moi
towarzysze. Czułem twoją obecność w każdej chwili, spędzonej na polu bitwy. W
każdym okopie, na warcie, w każdej wystrzelonej kuli; dzień w dzień, bez
przerwy. To wszystko było jak koszmar, równie straszliwy, co nierzeczywisty.
Jedyne, co było tam pewne, to właśnie ty. Śmierć.
Śmierć uniósł wysoko brwi w
wyrazie najwyższego zdumienia.
- Niesamowite… - wyszeptał,
wpatrując się w chłopaka.
- Co?
- Istnieją dwa rodzaje ludzi.
Pierwsi pogodzeni są z tym, że umierają. Gdy po nich przychodzę, są
niecierpliwi, myślą tylko o tym, aby było już po wszystkim. Zamiast wykorzystać
swoje ostatnie chwile, żegnają się z życiem, zanim tak naprawdę zakończy. –
Blady mężczyzna pokiwał głową zwyczajem ojców, którzy z pobłażaniem patrzą na
wybryki swoich niesfornych dzieci. - Drudzy natomiast to ludzie, którzy kurczowo
trzymają się resztek życia, wstrzymują ostatni oddech, jakby to miało mnie
powstrzymać. Płaczą i wiją się, zalewają łzami, jakby miał to być koniec
świata. A to przecież tylko ich życie!
Świat pójdzie dalej, jak gdyby nigdy nic. – Śmierć zachichotał, zupełnie jakby
przed chwilą opowiedział świetny dowcip. Zaraz jednak opanował się, choć cień
uśmiechu wciąż igrał na jego wargach. Podrapał się po brodzie i, celując palcem
wskazującym w Wilhelma, stwierdził: - Ty natomiast nie należysz do żadnej z
tych grup. Dlaczego?
-Jesteś zawiedziony? – Chłopak
skrzywił się nieznacznie.
- Wręcz przeciwnie! To niesamowicie interesujące! – Śmierć
wyraźnie się ożywił. Przypominał tym podnieconego nowym odkryciem naukowca,
badającego nieznane dotąd gatunki zwierząt.
Co za absurdalna sytuacja,
pomyślał Wilhelm. Nie wiedział, czy działo się to na jawie, czy we śnie.
Zresztą, było mu wszystko jedno. Był już tak bardzo zmęczony…
***
- Wilhelmie, co robiłeś przed
wojną?
Śmierć siedział na krześle przy
łóżku Wilhelma. W zrelaksowanej pozycji, ze skrzyżowanymi w kostkach nogami,
wyglądał jak osoba, która przyszła do starego znajomego na herbatkę i luźną
pogawędkę. Kontrast między nim, a siedzącym sztywno żołnierzem który bardziej
przypominał posąg, niż istotę ludzką, był niesamowity.
- Miałem dobre życie – zaczął
chłopak swoim zwyczajnym, mocnym lecz spokojnym głosem. - Żona, z którą jestem
od trzech lat i którą kocham bardziej, niż cokolwiek na świecie; cudowna
córeczka, iskierka czystej radości. Gdyby nie ta wojna… Wiesz, nie ma nic
bardziej tragicznego, niż walka w imię czegoś, w co się nie wierzy. Patrzyłem,
jak młodzi ludzie, zamiast układać sobie życie, chodzić do szkoły i ubiegać się
o względy ukochanej kobiety, ginęli za tak zwaną „sprawę”, w imię „wyższego
dobra”, dla przyszłych narodów. – Żołnierz nieznacznie podniósł głos. - A to
wszystko pieprzenie, bełkot nieudolnych polityków będących w zmowie z
koncernami sprzedającymi broń albo tych aż za bardzo ambitnych, aż do granic
absurdu. Zamiast być przyszłością i nadzieją, staliśmy się niczym więcej, jak mięsem
armatnim. Nie byliśmy ludźmi i nie myśleliśmy, jak ludzie. Stanowiliśmy
naczynia gniewu i nienawiści. Przede wszystkim nienawiści. Na wszystko. Na
swoją popieprzoną powinność, na to, gdzie byliśmy i jak wyglądało nasze życie
tam, na froncie. A przede wszystkim nienawidziliśmy naszych wrogów. Tak bardzo
chcieliśmy ich nienawidzić!
- Dlaczego? Oni przecież również
dostali rozkazy, zupełnie, jak wy.
Pytanie zawisło w powietrzu na
dłuższą chwilę, zmieszało się z ciężką i złowróżbną ciszą, tak charakterystyczną
dla szpitali; tą, do której należało nieustanne rzężenie, kaszlnięcia i słabe
jęki bólu, na które już nikt nie zwracał uwagi.
- Właśnie dlatego tak bardzo
staraliśmy się widzieć w nich kogoś gorszego. – Żołnierz zgarbił się
nieznacznie, jakby właśnie przyjął na barki niewidzialny ciężar. - A raczej coś
gorszego. Codziennie, niczym modlitwę, powtarzaliśmy sobie, że to nie są
ludzie, że nie są tacy, jak my, że to jakiś gorszy gatunek. Jaki? Nie
wiedzieliśmy. Ale na pewno groźny, niebezpieczny, taki, którego trzeba wyrżnąć.
Bez zastanowienia, bez pardonu.
- Skutkowała? Ta wasza… modlitwa?
- Tylko częściowo. Aż do momentu,
gdy w bezpośrednim starciu skończyły mi się naboje i rzuciłem się na jednego z
tych „Innych”. Zmasakrowałem mu twarz kolbą od karabinu, roztrzaskałem kości
twarzy, zachlapałem krwią wszystko dookoła – swoje usta, oczy, mundur, jego
pierś i zdjęcie, które wysunęło mu się z kieszeni. Pamiętam to jak dziś… -
Młodzieniec przycisnął drżące dłonie do oczu, rozpaczliwie zaczerpnął
powietrza, po czym położył je z powrotem na prześcieradle, wpatrując się w nie
intensywnie. - Z wahaniem podniosłem je
i wytarłem kciukiem. Patrzyły na mnie trzy uśmiechnięte twarze – młodej,
uroczej kobiety, kilkuletniego chłopczyka z niesforną czupryną jasnych włosów
oraz przystojnego mężczyzny o radosnych oczach, mniej więcej w moim wieku.
Spojrzałem na szkarłatną, bezkształtną masę pode mną, zerwałem się na równe
nogi, chwiejnie odszedłem kilka kroków i zwymiotowałem na własne buty. Wstrząsnął
mną szloch, oczy zaszły łzami, zacząłem dygotać, jak w febrze. Opanowała mnie
histeria, której nie mogłem pokonać. To był mój koniec jako człowieka.
Śmierć zamilkł, zaciskając wargi
tak, że stały się cienką kreską. Wpatrywał się intensywnie w niezwykłego
żołnierza, przetrawiając jego słowa. W końcu westchnął ciężko, jakby
rozczarowany.
- A więc dlatego nie boisz się
śmierci? Bo na nią zasługujesz? Uważasz, że nie ma już tego, co wy, ludzie wprost
uwielbiacie, czyli nadziei? – Pokręcił głową ze smutkiem. – A więc to jednak
rezygnacja… Nie wyróżniasz się jednak, jesteś jak inni.
- Nigdy nie twierdziłem, że
jestem wyjątkowy. To ty chciałeś mnie widzieć jako interesujący obiekt. Jednak
mylisz się, co do nadziei. Myślę, że jest coś, co mogłoby mi przywrócić
człowieczeństwo.
- Oh? Co to takiego?
- Moja rodzina. Gdybym do nich
wrócił… Zresztą, nieważne. I tak nie doczekam poranka.
- Jesteś pewien? - Śmierć przekrzywił lekko głowę.
- A nie po to tu-
Głos urwał się niczym ucięty
nożem. Wydawało się, że w jednej chwili cała, i tak już trupio blada, twarz
żołnierza straciła resztki kolorytu; skurczył się w sobie, a młodą, chłopięcą
wręcz, rysy wykrzywił grymas bólu. Dygocącą dłonią odchylił delikatnie
prześcieradło, by ukazać szkarłatną plamę, leniwie przesiąkającą kolejne
warstwy bandaży. Mdlący smród krwi pomieszanej z ropą podrażnił nozdrza
młodziana, choć ten ledwie to zarejestrował. Jego zmysły jakby poddały się,
skapitulowały, nie chcąc być świadkiem ostatnich chwil życia. Miały już dość
bólu; tego cholernego, bezustannego bólu, czasem jedynie przytępionego morfiną.
Śmierć uśmiechnął się łobuzersko.
-
Wiesz, wbrew temu, co niektórzy mówią, miewam swoje kaprysy. Tak, wiem, Danse macabre i inne chwytliwe hasła…
Uwielbiacie mnie widzieć jako istotę najwyższą, siłę okrutną, lecz
sprawiedliwą, która zabiera zarówno biednych, jak i bogatych, szlachetnych i
łotrów. – Teraz już śmiał się na całe gardło.
Chłopak rzucił przelotne
spojrzenie w stronę gościa, po czym od razu spuścił głowę i przymknął
niesamowicie ciężkie powieki. Nie, nie chciał dopuścić do siebie tej iskierki złudnej
nadziei, która właśnie została rozbudzona przez słowa Śmierci.
Tymczasem
mężczyzna z prochowcu wstał, prężnym krokiem podszedł do drzwi, otworzył je i
już miał wyjść, gdy zatrzymał się w progu.
- Dzięki
za szalenie interesującą pogawędkę. A teraz wracaj do żony i dziecka. Do
zobaczenia innym razem, Wilhelmie Eduardzie Mülerze.
Jego
śmiech, odbijający się od ścian wąskiego, szpitalnego korytarza, oraz stukot
butów na twardej podeszwie, było jeszcze słuchać przez kilkanaście sekund.
* ”Śmierć puka
jednako”